piątek, 17 lutego 2012

W ANGLII SHERLOCKA HOLMESA...WASSAILING, KTOŚ PAMIĘTA CO TO?


Zastanawiałam się nie raz, jak to tu u mnie było w czasach Sherlocka Holmesa..Jak wyglądało moje Portsmouth w XIX wieku...Odwiedziłam nawet dzielnie naszą miejską bibliotekę ale tam oprócz starych zdjęć jeszcze starszych doków nie było za wiele...
Gdzie pracowali, jak spędzali czas wolny, gdzie się bawili, jak wyglądały ówczesne szkoły, co pili i jedli .... 
Na zdjęciu angielska szkoła, rok 1902 już niestety. Mi przypomina sierociniec raczej. Podobna do dzisiejszej...mundurki na szczęście mamy bardziej twarzowe.


XIX-wieczna Anglia przeciętnemu człowiekowi kojarzy się z damami i lordami, którzy racząc się poobiednią chińską herbatką grali na zmianę w polo i krykieta. Jednak przecież nie wszyscy. Robotnicza klasa miast miała najgorzej. Podstawą żywienia był marnej jakości chleb, najczęściej z mąki owsianej. Na przednówku musiał wystarczyć, normalnie uzupełniany na bogato..cebulą, boczkiem i octem...

Dietę biedoty uzupełniały ziemniaki, ryby, zdecydowanie tańsze od mięsa oraz ostrygi.



Te ostatnie jako pożywienie najuboższych, łatwe do wyłowienia bez sieci i łodzi. Z ostryg robiono różniste polewki, zaprawy do chleba. Dały się zjeść również na surowo, stanowiąc znakomite źródło białka.
W nocy z soboty na niedziele piekarnie udostępniały swoje piece, gdzie gospodynie wstawiały niedzielne zapiekanki. Wypiekały się tam różne rodzaje casserolle, głównie z gęsiny, czasem z wieprzowiny i wołowiny z boczkiem, ziemniakami i pasternakiem.
W XIX-wiecznej Anglii surowe uznawano za niezdrowe. Wszystkie warzywa i owoce w potrawach były poddawane procesowi długiego gotowania lub zapiekania a ponadto z reguły drobno siekane lub przynajmniej rozdrabnianie.
Dzieci były długo karmione mlekiem matki. Te bogatsze przechodziły na mleko mamek, a jeśli nie było pod ręką na mleko ośle!!! Te biedniejsze na wodnistą owsiankę.

XIX wieczna Anglia miała swoje zwyczaje świąteczne, gównie bożonarodzeniowe. Samo określenie Christmas pochodzi od skrótu Mass of Christ czyli od mszy odprawianej w naszą noc wigilijną około północy.  O jedenastej w nocy dzwon kościelny odzywał się cztery razy a równo o północy zaczynały bić wszystkie angielskie dzwony na znak narodzin Chrystusa. Świąteczne zwyczaje angielskie stopniowo zanikały aby przerodzić się w komercyjne, ogólnoświatowe święta. Nie każdy wie, że choinka, która wróciła do Anglii z Niemiec, była pomysłem angielskim. Pochodzący z Devon św. Bonifacy zaszczepił tę tradycję w VIII wieku wśród pogańskich wtedy plemion germańskich, które czciły dąb, bogato dekorowany wówczas na czas Zimowego Przełomu. Według legendy, niosący wiarę Bonifacy ściął dąb a w jego miejsce wyrosła właśnie jodła. Zwyczaj ubierania choinek powrócił do Anglii wraz z księciem Albertem, ówczesnym mężem królowej Wiktorii właśnie w XIX wieku. Pierwsza choinka stanęła na zamku Windsor.

W XIX-wiecznej Anglii istniały jeszcze inne symbole bożonarodzeniowe. Ostrokrzew, jako postrach elfów a jednocześnie symbol korony cierniowej. Bluszcz jako symbol kobiecości....hmmmmm-:) i postrach wiedźm.
Rozmaryn, ponoć ulubiona przyprawa Matki Boskiej... teraz wiem, czemu zapach rozmarynu kojarzy mi się z kadzidłem kościelnym.
I jemioła. Wierzono, ze spada z nieba a w związku z tym wiąże nasz ziemski padół z tym co niebieskie...W Yorku odprawiano nawet specjalne nabożeństwa jemiołowe.
Poniższy, wyjątkowy przepis pochodzi ze strony http://przepisy.net/nadziewana-glowa-dzika/

PIECZONA GŁOWA Z DZIKA

  • Głowa dzika
  • Marynata:
  • szklanka czerwonego wytrawnego wina
  • sok z cytryny
  • cebula
  • marchew
  • pietruszka
  • 1/4 selera
  • po 4-5 ziarenek jałowca, pieprzu i ziela angielskiego
  • 2 liście laurowe
  • po 1/4 łyżeczki rozmarynu i świeżych szpilek świerkowych
  • Nadzienie:
  • po 500 g cielęciny i tłustej wieprzowiny
  • 200 g słoniny
  • ozór z dzika
  • 1/2 peklowanego ozora wołowego
  • 4 jaja
  • 2 bułki
  • szklanka mleka
  • kilka pieczarek
  • kieliszek spirytusu
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • pieprz
  • sól
  • Na bulion:
  • litr białego wytrawnego wina
  • 3 cebule
  • 2 porcje włoszczyzny,
  • litr wody
  • po 10 ziaren: jałowca, ziela angielskiego i pieprzu
  • 2 liście laurowe
  • po 1/2 łyżeczki soli i rozmarynu 
  1. Głowę dzika odciąć razem z szyją, sparzyć wrzą­cą wodą, oskrobać z włosów i umyć. Rozpłatać głowę od spodu i wyjąć wszystkie kości, uważa­jąc, by nie uszkodzić mięsa i skóry. Kły wyjąć, oczyścić i schować. Przygotować z podanych składników marynatę. Oczyszczoną głowę ułożyć w kamiennym garnku, zalać przestudzoną mary­natą i wynieść w chłodne miejsce na 3 dni.
  2. Przygotować farsz: mięso przepuścić przez maszynkę i wymieszać z namoczonymi w mleku i odciśniętymi bułkami oraz jajami. Dodać przy­prawy, wymieszać. Ugotowany ozór dzika i ozór peklowany pokroić w cienkie plastry. Pokrajane ozory i pieczarki wymieszać z mielonym mięsem, skropić wszystko spirytusem i odstawić na 2 go­dziny w chłodne miejsce. Osuszoną głowę wypełnić farszem, przekładając go ozorkami i pie­czarkami. Zaszyć od spodu; zaszyć otwory po oczach, nadać głowie pierwotną formę; przecięcie szyi z tyłu założyć słoniną, w pysk włożyć kawa­łek drewienka, całą głowę owinąć w płótno, prze­cinając otwory na uszy, które zaszyć w drobne ka­wałki płótna. Ostrożnie ułożyć głowę w dużym garnku i zalać przygotowanym bulionem. Goto­wać na małym ogniu 7 godzin pod przykryciem. Po ugotowaniu zostawić w wywarze do wysty­gnięcia. Zimną głowę wyjąć z płótna, usunąć dre­wienko z pyska, włożyć na dawne miejsca kły dzika. Usunąć słoninę z tyłu głowy. Z bulionu, po przecedzeniu i dodaniu żelatyny, sporządzić gala­retę; oblać nią głowę. Udekorować głowę wian­kiem z rzeżuchy, wbić kilka szpadek z nadziany­mi marynowanymi pieczarkami i ugotowanymi na twardo jajkami.


W dawnej Anglii istniała  trójca potraw świątecznych. Pieczona głowa dzika, gęś i pudding. Indyk to wynalazek zgoła późniejszy. Przygotowanie puddingu, tego jedynego w swoim rodzaju angielskiego przysmaku to cała ceremonia. W ostatnią niedzielę września do ogromnej kamiennej misy należy wrzucić trzynaście składników, które symbolizują Chrystusa i dwunastu apostołów. Są to: mąka, łój wołowy, migdały, trzy rodzaje rodzynków (raisin, currant i sultana), bułka tarta, cukier, jajka, rum, utarta marchewka, kandyzowane czereśnie i sok z cytryny. Wszystko należy wymieszać drewnianą łyżką, wykonując ruchu ze wschodu na zachód. To dla uczczenia trzech króli (zwanych w Anglii trzema mędrcami), którzy przybyli do Betlejem, by złożyć hołd Jezusowi. Każdy z członków rodziny musi choć raz zamieszać masę, nawet niemowlęta (z pomocą rodziców) - bo to zapewnia powodzenie w nadchodzącym roku. Najlepiej wypowiedzieć wtedy w myślach jakieś życzenie – jeśli nikomu go nie zdradzimy, to na pewno się spełni. Zawartość misy zawija się w bawełniany materiał, gotuje na parze 5-6 godzin, a po zdjęciu z ognia wkłada do spiżarki.
Co tydzień należy pudding wyjąć, znowu zamieszać, dolać trochę rumu i ponownie odłożyć w zimne miejsce. Po trzech miesiącach jest gotowy. Z samego rana w pierwszy dzień świąt pudding jeszcze raz gotuje się na parze – tym razem przez 2-3 godziny. 

Wyjęty na półmisek, polany śmietaną i sherry (lub rumem), przybrany gałązką ostrokrzewu jeszcze gorący wjeżdża na stół. Gasi się wówczas światło, a alkohol i gałązkę podpala – widok prawdziwie niezwykły. Po chwili znowu zapalane są światła i można już delektować się smakołykiem. Do ciasta wrzuca się zawsze monetę - najczęściej srebrną. Szczęśliwy znalazca może być pewny, że następny rok będzie udany.



Boxing Day kojarzy nam się już głownie z koszmarem lub cudem, jak wolą co niektórzy, świątecznych wyprzedaży. Byłam i widziałam. Potworne zjawisko, mające przecież bardzo chrześcijańskie korzenie((((.
Tłum babć i dziadków okupujący od godziny 6-tej rano pobliskie Tesco, na swoich koszmarnych wózkach elektrycznych...Swoją drogą na tych wózkach jeżdżą tu wszyscy w podeszłym wieku, najczęściej zdrowi choć otyli. Aczkolwiek inwalidzi jeżdżą nadal na zwykłych wózkach inwalidzkich....

Dzień ten zaczęto świętować już w średniowieczu, ok. 800 lat temu. Opróżniano wtedy w kościołach puszki, czyli boxes, do których wierni wrzucali datki. Pieniądze dzielono między najbiedniejszych parafian. Był to więc dzień jałmużny-:) I takim pozostał. Sieci handlowe pozwalają nam za parę funtów nacieszyć się czymś, czego nigdy byśmy nie kupili, bo i po cholerę. W Boxing Day urządzano również specjalne, galowe rzec można polowania.



Siedemnastego stycznia obchodzono, szczególnie w wioskach i małych miasteczkach Wassailing. Cóż to było? W staroangielskim "waes hael" oznaczało to samo co dzisiaj "be well". Tradycja wymagała, aby z wassail czyli napitkiem z piwa, jabłek, przypraw, śmietany i jajek, chodzono od drzwi do drzwi, życząc domownikom wszystkiego dobrego. Na poczęstunek wassail i życzenia "waes hael", obdarowany odpowiadał "drinc hael", czyli pijmy i bądźmy zdrowi, po czy obalał duszkiem napój........
Następnie odśpiewywano sobie noworoczne życzenia i błogosławieństwa i oddalano się w kierunku kolejnego domostwa. Bardzo miłe.

WASSAIL
  • 4 szklanki cidera
  • przyprawy: szczypta gałki muszkatolowej, 3 laski cynamonu, laska wanilii, 2 łyzki brązowego cukru
  • skórki z obranych jabłek plus łyżka cukru i łyżka masla
  • kubeczek double cream, czyli naszej śmietany 36%
  • 2 żółtka plus łyżka cukru
Smarujemy masłem blachę, wykładamy skórki, posypujemy cukrem i pieczemy w wysokiej temperaturze na rumiano. Zagotowujemy cidera z przyprawami i pieczonymi skórkami, gotujemy około 10 min. Wyłączamy gaz . Żółtka ucieramy z cukrem na kogel, dodajemy śmietanę i powolutku zaciągamy przecedzony wcześniej cider. I już...Można lecieć do sąsiadów-:)))


Począwszy od drugiego dnia świąt rozpoczynało się Dwanaście Dni, okres, mający swoje zakończenie w Święto Trzech Króli. Podczas tych dwunastu dni, odwiedzano sąsiadów, bawiono się i świętowano..ciekawe-:)). Wymogiem koniecznym było zapalenie odpowiedniego polana w kominku, które nie mogło zagasnąć przez cały ten okres. Zwyczaj oczywiście pogański, celtycki-:)

Angielska Wielkanoc jest, podobnie jak w większości państw Europy, świętem pochodzenia pogańskiego. Nazwa Easter pochodzi od bożka Eostre, czy inaczej Astarte [astaroth], celtyckiego rzecz jasna. Czas obecnej paschy czy wielkiej nocy był czasem wiosennego odrodzenia, narodzin, życia i płodności. Niczym nie różni się to od zwyczajów naszych plemion słowiańskich, aż tacy oryginalni to nie byli. Ile regionów, tyle zwyczajów wielkanocnych. W XIX-wiecznym Durham kobiety wyłapywały na ulicach mężczyzn w butach, a ci nieszczęśnicy musieli za własne buciory płacić namolnym babom. Jeśli nie mieli ochoty albo pieniędzy, baby owe zrywały im z głowy kapelusze i pędziły w miasto, ku uciesze gapiów co sił w kończynach...Jakby nie stał, tyłek zawsze z tyłu i maruder musiał wysupłać sześć pensów aby odzyskać swój własny kapelusz...


Nie wiedzieć czemu, podobnie było w Rippon, gdzie kobitki żądne grosza i przygód, zrywały przechodniom płci męskiej klamry od ostróg, żądając wykupu tegoż fanta.
W Paddington panował zwyczaj dzielenia w kościele pomiędzy młodych niezamężnych czy tam nieżonatych, kawałków świątecznego ciasta. Zwyczaj uznany za pogański, został umordowany przez kler, który zamiast tego domagał się datków na chleby dla najuboższych w kwoce jednego funciaka za bochenek...

Zwyczaj wielkanocnych jaj polegał na szwendaniu się małoletnich od wioski do wioski i błaganiu o coś do jedzenia. Błagany obdarowywał chłopców jajami, boczkiem i chlebem, które to dary rzadko do domów docierały. Jajka służyły również do zabawy na świeżym powietrzu, toczone, podrzucane, ozdabiane...
Chwała bogu, że zwyczaj zanikł, bo jajka kosztują ponad funta za dziesięć sztuk..o organicznych nie wspomnę.



W dawnej Anglii jadało się trzy posiłki, które z biegiem stuleci przemieszczały się w czasie, w zależności od poziomu klasowego jedzących oczywiście. Śniadanie angielskie warstw wyższych nie było takie potężne, jak powszechnie nam znane. Jedzono je około 6-tej, dość wcześnie, jak się wydaje ale obiad podawano za to już koło 10tej-:). 
W czasach anglo-saskich dominował jeden główny posiłek, około godziny 3 popołudniu i już-:) Z czasem posiłki przesunęły się w czasie. Śniadanie opóźniło start, doszedł czas przekąsek, dzisiejszy lunch. 
Lunch, oryginalnie zwany nunch lub nuncheon, był początkowo posiłkiem dla kobiet z elity, czasem na przekąskę w towarzystwie innych zamożnych dam i wymianę ploteczek. Do przerwy na lunch zaczęli sobie również rościć pretensje oracze...Z tym że, ich lunch zawierał mało eleganckie kanapki z mięchem i piklami. Zwyczaj Ploughman's lunch utrzymuje się nadal w pubach pod ta sama zresztą nazwą. 



Obiad zaczęto spożywać około 16-tej a kolację o 21-wszej ale nie później niż o 22-giej. Niezdrowo i tak. W wieku XVII obiad podawano o 12-tej, zawsze suto zakrapiany ciężkim alkoholem...jak wyglądała późniejsza wydajność w pracy, nie mam zielonego pojęcia. Teorii odnośnie zdrowego odżywiania było tyle co teoretyków. Zastanawiano się, czy śniadanie powinno być największym posiłkiem dnia a także ile godzin przerwy człek dorosły powinien poczynić pomiędzy posiłkami. Większości wyszło że sześć, co nie miało zupełnie wpływu na rozmieszczenie godzin spożywania. Sam obiad stopniowo wyparł supper, czyli kolację. Ciekawa jest również geneza słowa kolacja, z francuskiego souper do słowa sup, czyli łyk.

Na okropną niestety kuchnie brytyjską wielki wpływ miały kolonizacje, głównie zresztą Indii. Różniste rodzaje potraw typu curry odrobinę wzbogaciły mdlą i miętową kuchnie angielską. 

TEMPEH BALTI

Składniki:

250g tempehu, pokrojonego na 1 cm kawałki,
3 ząbki czosnku, posiekane,
1 cm kawałek imbiru, posiekany,2 cebule, posiekane,
6 strączków kardamonu,
2 łyżeczki nasion kolendry,
2 łyżeczki nasion kuminu,
2 laski kory cynamonu,
2 liście laurowe,
6 goździków,
1 czerwona chilli, wypestkowana i posiekana,
1/2 łyżeczki kurkumy,
2 puszki pomidorów,
2 łyżeczki cukru
1/2 kg ziemniaków, pokrojonych w kostkę,
225g szpinaku

Tempeh wymieszać w misce z czosnkiem i imbirem.
W moździerzu ubić kardamon, kumin i kolendrę.
W garnku rozgrzać olej, wrzucić cebulę i smażyć ją aż lekko zmięknie. Dodać czosnek, rozdrobnione przyprawy, chilli, kurkumę, liście laurowe i cynamon. Smażyć przez minutę. Dodać pomidory, cukier i ziemniaki. Przykryć i gotować do momentu, kiedy będą miękkie. Dodać tempeh i gotować jeszcze 5 minut. Wrzucić szpinak, wymieszać, przykryć garnek i poczekać, aż zwiędnie.
Przepis pochodzi z genialnej moim zdaniem strony:http://www.sfinjak.wroclaw.pl/

XIX wiek w Anglii to wiek dobroczynności. Organizowano tysiące  balów na cele dobroczynne. Ale nie tylko. Również bazary, kiermasze, wyprzedaże, zbiórki. Kwestowano głównie na sieroty, czasami na najuboższych, choć rzadko. Co przecież dawali sobie jakoś radę. Filantropia w XIX wieku była domena kobiet. Dotarłam do zapisu wyprzedaży na rzecz sierot, gdzie dwadzieścia dziewięć kobicinek utkało jeden wielgaśny kobierzec. Kosztował jedyne 60 funtów-:). Przypomnę, ze na tamte czasy t była kwota horrendalna. Kto go kupił i po jaką cholerę, nie napisali. 


Ubiory w XIX-wiecznej Anglii były równie ciekawe jak ich menu. Stroje kobiece w latach 30-tych dziewiętnastego wieku musiały być groteskowo ozdabiane. Bufiaste rękawy, liczne aplikacje. Pod koniec dekady suknie sięgały wlokły się już po ziemi niczym treny.
Stroje ślubne mnie osobiście zachwyciły...koronki, czepki, hafty, pozłacane ornamenty...Nie omieszkałabym ubrać tego i dziś, bo są po prostu piękne!! 



 Pantalony, czyli po prostu majtki, to podstawowy element, wszystkich niemalże, XIX-wiecznych strojów. Po wprowadzeniu stelaży krynolinowych w połowie wieku, stały się niezbędne ponieważ krynolina mogła w każdej chwili unieść się do góry narażając skromność właścicielki na szwank. Dodatkowo dolna bielizna w postaci pantalonów zapewniała ciepło w dosyć przewiewnych spódnicach.


Początkowo pantalony szyto w formie dwóch oddzielnych nogawek wiązanych w tali, taki rodzaj pantalonów nosiły w Anglii dziewczęta i małe dziewczynki. W późniejszym okresie nogawki łączone były w pasie, krok jednak nadal pozostawał otwarty. Pantalony mogły być zapinane za guziki lub wiązane w tali, być lub nie być przymarszczone do paska. 
Pantalony szyto początkowo przede wszystkim z tkanin bawełnianych, później także z jedwabnych. W zależności od potrzeby, czy zamożności danej kobiety majtki ozdabiano haftami, falbankami i koronkami. Z braku dostępu do bieżącej wody stawiano na wietrzenie....

 Równie modne, co praktyczne były rożnego rodzaju czepki..do prac domowych, w pole, do obejścia i na wielkie wyjście..



Jako ciekawostkę przytoczę jeszcze oryginalne zawody z bardzo starą tradycją. Zawody Rolling Cheese w Gloucestershire. Polegają one na toczeniu z wysokiego wzgórza krążka sera. Wygrywa ten, który ser złapie, co nie jest łatwe...Pędzący ser osiąga prędkość 100 km/h.


Trochę ogarnęłam temat, z grubsza właściwie. Można sobie teraz wyobrazić moje Portsmouth...z targiem rybnym, kiermaszem, dorożkami i latarniami........
Z piekarniami, do których co sobotę gospodynie zanosiły swoje niedzielne zapiekanki..z jatkami, gdzie można było sobie nabyć ten dziczy łeb...
Z pięknym zwyczajem Waissailing...który niestety zupełnie zanikł i ze zwyczajami wielkanocnymi, które bawiły całą gawiedź...
Zostały plastykowe pisanki, kartki świąteczne z masowej produkcji i pudding gotowy w puszce...Cóż..
Ja sobie obiecuję, że pudding zrobię. Zacznę już we wrześniu, a co mi tam-:))


I na samiutkim końcu...Orient Express....ile bym dała, żeby się tym cudem wybrać w podróż......

Powyższe zdjęcia nie są moja własnością. Serdecznie dziękuję autorom za udostępnienie!!!



środa, 15 lutego 2012

Z JEDNEGO KOTŁA I INNE KOŃSKIE WSPOMINKI.



Polowań nie cierpię!!!! Już nawet nie ze względu na mord na zwierzynie, bo dzisiejsze koła łowieckie dbają o swoje zasoby a na odstrzał idą sztuki wybrakowane, stare i chore, które mogłyby mieć niekorzystny wpływ na daną populację zwierzyny leśnej. Ot, nie cierpię i już. Dobry znajomy Marek Mioduszewski, właściciel niesamowitego miejsca pod Środą Śląską, podejmował próby namówienia mnie kilkukrotnie. Stadnina i stajnia Mioduszewskich miała długoletnie tradycje. Za piękną bramą z herbem, z daleka od drogi, w głębi lasu kryją się ruiny neogotyckiego pałacu wzniesionego w latach 1884-85 wg projektu znanego wrocławskiego architekta Karla Schmidta. Architekt ten zaprojektował również Belweder na wrocławskim Wzgórzu Partyzantów. Pałac w Chwalimierzu należał do Georga von Kramsta. Rodzina von Kramstów była jedną z najzamożniejszych w XIX w. na Śląsku. Posiadała fabryki i kopalnie węgla. W 1945r. bogate wyposażenie pałacu zostało częściowo rozgrabione przez Rosjan. W latach 50-tych odbywały się w nim jeszcze dożynki, potem jednak został rozebrany przez miejscowych. Z mauzoleum Kramstów zbudowano jednorodzinny domek w pobliskiej wsi......niesamowite. 
Pradziadek Marka hodował ciężkie konie na potrzeby armii.
W późniejszych latach przestawiono się na konie robocze, rzeźne, wedle ówczesnych potrzeb. Później dopiero zabrano się za hodowlę koni sportowych i wyścigowych. Z ówczesnego pałacu niewiele zostało..stajnia, ptaszarnia, ruiny wieży i domek myśliwski, w którym od wielu lat organizuje się obozy jeździeckie. Tak wyglądał pałac w 1906 roku.



A tak wygląda teraz.......


Na polowanie wybraliśmy się wczesnym świtem a właściwie ciemną nocą. Postulaty były jasne: kalesony, rękawice, dwa swetry i czapka. Żadnych papierosów, rozmów, złażenia z ambony, żadnego sikania co chwilę!!! Gdzie tu rozrywka? Po pięciu godzinach wsłuchiwania się w odgłosy natury, przy uporczywym cięciu komarów i bólu tyłka od drewnianej ławeczki, wyszła do nas jedynie kuna leśna, buszując pod amboną w poszukiwaniu czegoś do żarcia...

Z jeździectwem miałam przyjemność zapoznać się od dziecka. W wieku piętnastu lat wymykałam się na wrocławski tor wyścigów konnych, rozczyścić konie i uczestniczyć w porannym objeżdżaniu. Samozaparcie godne podziwu. Wstawałam o czwartej rano, pędziłam z tornistrem na tramwaj, dwie godziny w stajni trenera Dębowskiego i z całym tym smrodem oraz szczęściem w oczach do szkoły na ósmą!!! I tak pięć dni w tygodniu...

Dzieki uprzejmości p. B. Wyszatyckiego

Z tradycji jeździeckich najlepsze są dwie. Dzień Świętego Huberta, w którym chwała Bogu, można w dzisiejszych czasach uczestniczyć kilkukrotnie w ciągu roku-:)) oraz różnego sortu wycieczki i ogniska z kociołkiem. 

Tradycja kociołka jest stara jak ludzkość. Sięga czasów koczowniczych i była formą nakarmienia w prosty sposób całej gromady głodnego luda.
Nie ma kraju na świecie, który nie miał by swojego kociołka. Na foto poniżej taki bardziej prymitywny, choć z pewnością mógł pomieścić wiele mięsiwa.



KOCIOŁEK KLASYCZNY

  • ziemniaki pokrojone w grube plastry, obrane oczywiście
  • marchew
  • karkówka
  • 2 duże cebule pokrojone w talarki
  • paski tłustego boczku, tyle co karkówki
  • kminek
  • majeranek
  • ciemne piwo
  • sól, pieprz
  • liście białej kapusty, duże

 Kociołek wykładamy liśćmi kapusty, na liściach układamy plastry boczku,  ziemniaki, posypujemy przyprawami, solą, marchew. Na to nakładamy plastry karkówki, cebulę i od nowa. Boczek, ziemniaki, solimy, doprawiamy, marchew, karkówkę, cebulę. Kociołek musi być pełny. Zalewamy piwem, około 2 szklankami, zakrywamy liśćmi kapusty i wstawiamy do ogniska. Dół kociołka musi być ciągle ogrzewany. Do ogniska warto włożyć w żar kilka sporych kamieni. Będą trzymały temperaturę. Gotujemy około 1.5 godziny na każdy kilogram mięsa. Oczywiście do ogniska podkładamy!!!



Już jako 16 latka zaczęłam pracę w stajni w Groblicach pod Wrocławiem. Stajnia była w rozsypce, zrobiona z podupadłego kurnika i stały tam dwa konie. Odpad hodowlany, kurdupel pełnej krwi angielskiej Labirynt i półzimnokrwista klacz z brodą Lala. Po rozpadzie jakiejś nieudanej spółki, właściciel, kompletny laik, trzymał to ustrojstwo nadal, co dla mnie było wówczas spełnieniem marzeń. Moje!!! No bo niczyje. Do zajeżdżenia od nowa, bo rok wystane, do karmienia, do czyszczenia i to wszystko za darmochę. Pół roku później w stajni pojawiło się dwóch gości z własnymi końmi i się rozkręciło. Ogniska, wypady nad pobliski Junkers, obozy...

Junkers to starorzecze Odry. Nazwa wywodzi się z opowieści, że leży tam zatopiony poniemiecki samolot. Może i leży. 
Chociaż więcej tam pralek, lodówek i telewizorów przy brzegu. Ale nie zaprzeczę, Junkers, dziad jeden, głęboki był. Pławiliśmy w nim siebie i konie i żaden w samolot nogami nie wlazł. 

Junkers, starorzecze Odry

Nad tym słynnym Junkersem zgubiliśmy kiedyś konia...Przyjechaliśmy, upał jak cholera, koniki się napiły i zostały umontowane w cieniu na trawce. Poszliśmy się kąpać i słonecznyczno-piwnych atrakcji zażywać, a po dwóch godzinach relaksu okazało się, że jednego jakby cholera brakuje.
Akcja poszukiwawcza trwała dwa dni, w asyście miejscowej policji i niestety nie przyniosła rezultatów. Rozległe tereny wodonośne i miejscowe lasy, ciągnące się aż do Oławy, nie sprzyjały poszukiwaniom. I na tym by stanęło, gdyby nie uczynny gospodarz z Marcinkowic, który uprzejmie doniósł, że podobne zwierze widział wczoraj u swojego sąsiada. Cytuję: "Panowie tamoj zajrzą...[był jeden facet i cztery kobiety]Ta swołocz kunia nigdy nie miała". 
Udaliśmy się pod wskazany adres i koń się odnalazł. Żona gospodarza, którą nota bene pytaliśmy o konia dzień wcześniej, udawała zupełnego laika i szczerząc zęby, twierdziła, że "kuń może i był ale kto by tam to dziadostwo zliczył". Mąż, podejrzewam, siedział głęboko ukryty w szopie.

GOLONKA Z KAPUSTĄ

  • 2 tylne golonki plus papryka czerwona w proszku, pieprz, sól
  • kiszona kapusta plus puszka pomidorów na każde pół kg
  • kminek, majeranek, sól, pieprz
  • folia aluminiowa
  • cebula krążki
  • boczek paski
  • piwo
 Golonki natrzeć solą, papryką i pieprzem, schować na noc w zimne miejsce. Kociołek wykładamy folią aluminiową, matową stroną do środka. Kapustę mieszamy z pomidorami. Wykładamy boczek, cebulę, kapustę, doprawiamy.Następnie kładziemy golonkę i czynności powtarzamy. Na górze powinna być kapusta. Zalewamy nieznacznie powyżej wysokości kapusty piwem pół na pół z wodą. Kociołek szczelnie zakręcamy i wkładamy do ogniska na około 2.5-3 godzin. Golonka jest niesamowita!!! Kapusta nie gorsza.


Kolejne kilka lat upłynęło mi również pod znakiem konia. Dorobiłam się wówczas również, pierwszego psa, spaniela Filipa, który okazał się fantastycznym kompanem do jazdy wierzchem. Przeniosłam się do stajni......
A właściwie nie wiem jak to miejsce można by było nazwać. Naprzeciwko wrocławskich Glinianek stała stajnia zrobiona z podkładów kolejowych, która w zimie, ze względu na temperaturę przypominała igloo. Tam też, na nieszczęście swoje osobiste poznałam swojego pierwszego ex-męża....
Aczkolwiek był to jedyny incydent, z którym źle mi się konie kojarzą.


Wraz z ciężkim idiotą, byłym mężem, poznałam jego powiernika i przyjaciela, Karpowicza.
Człowiek-legenda. Z wyglądu coś jakby Cygan na pół z Rumunem. Wiecznie czarne ręce od podkładania węgla pod parnik, wiecznie ta sama marynarka, ta sama szklanka z pół centymetrową obwódką od herbaty..Nigdy nie myta...Karpowicz szklankę tylko opłukiwał w wiadrze..Popularny bez filtra nieodłącznie oraz pełna petów popielniczka w każdym kącie...

Dzięki Salamandrze: http://photo.bikestats.eu

Oprócz swojego domu na Maślicach, gdzie mieszkał z żona i piątką dzieciaków, Karpowicz miał Panderozę....Nad samą Odrą, gdzie wypasał konie, stały stare zabudowania wiejskie. To wszystko w otoczeniu wieżowców pobliskiego osiedla Maślice. W Panderozie było wszystko..konie, świnie, wcześniej lisy hodowlane..kilka przybłąkanych, parszywych kotów i psów, gołębie...Na podwórzu zawsze ze dwa stare Żuki, "przystosowane" do transportu zwierząt i mnóstwo żelastwa różnego sortu, bo Karpowicz nie wyrzucał niczego. 

KOCIOŁEK CYGAŃSKI

  • resztki mięsa pieczeniowego i skrawki wędlin
  • schab pokrojony w kostkę
  • tymianek, majeranek, sól, pieprz
  • ziemniaki pokrojone w kostkę
  • cebula w plasterkach
  • marchew w plasterkach
  • pieczarki w ćwiartkach
  • bulion drobiowy
  • boczek tłusty paski
  • pomidory bez skórek
Kociołek robimy jak poprzednie. Wykładamy kapustą i boczkiem, wkładamy ziemniaki, doprawiamy, Następnie cebulę, pomidory schab, doprawiamy, wędliny, marchew, pieczarki i tak do szczytu. Zalewamy bulionem i zakręcamy. Gotujemy jak poprzednie, około 1.5 godziny na 2 kilogramy zawartości. 


Karpowicz handlował końmi od wieków. Skupował konie rzeźne, stare, przetrzymywane latami na uwięzi przez tępych chłopów. Czy to było humanitarne, nie oceniam. Niejednokrotnie widziałam warunki, w jakich cywilizowani ponoć gospodarze trzymali swoje zwierzęta gospodarskie. Widziałam konie, które nie mogły wyjść ze stajenek na przerośniętych na 50 cm kopytach.
 Karpowicz handlował nie tylko końmi rzeźnymi. Zamieniał, wymieniał, konia na konia, dwa konie na konia. Ja, mając już później własne konie otrzymałam wspaniałomyślną propozycję zamiany mojego źrebaka pełnej krwi na krowę rasy Jersey...
Jako pierwszy wiedział zawsze, kto chce konia sprzedać i za jaką cenę. Od kogo ile można utargować, do kogo kiedy pojechać i jak zagaić rozmowę. Karpowicz to był czarodziej, kupiec w dawnym, żydowskim stylu. 

http://trolka.fotopozytywy.pl/galeria witolda trólki...dzięki wielkie-:)

 Kilka wycieczek po konie utkwiło mi w pamięci. Jedna z nich, to wycieczka po karą klacz do Snowidzy. Wieść się rozniosła, ze po śmierci żony, chłop zdał gospodarkę na rzecz skarbu państwa i został mu się konik kary, lat około siedmiu. Piękny, cztery pęciny białe wysoko ale bezużyteczny. Jako, że coś tam się stało nowej Bookmannce, w która musiał zainwestować po zmianie w prawie transportowym, pojechaliśmy starym Żukiem z dostosowanym kabłąkiem na pace. Negocjacje trwały ponad trzy godziny. 
Chłop raz sprzedawał, za chwilę górę brały sentymenty, za chwilę rozum i niska emerytura, później znowu gorzkie żale. Po trzech godzinach targów i namawiania, klacz wylądowała na Żuku.
Droga ze wsi była prosta jak drut, ze świeżo położonym, gładziutkim asfaltem. Po około trzydziestu metrach, zorientowaliśmy się, ze chłop leci za nami, wrzeszczy i macha rękami...
Przyspieszyliśmy Żukiem, pewni, że się rozmyślił znowu. Chłop pędził dalej, coś wrzeszcząc. W pewnym momencie porwał rower spod płotu sąsiada i zawzięcie ruszył w pogoń. Po jakimś pół kilometrowym odcinku stwierdziliśmy, że będzie nas tak prześladował do Wrocławia i dajemy sobie spokój z tą transakcją. Karpowicz zatrzymał auto i chłopina nas dogonił. Słowa nie potrafił wykrztusić ale wskazywał rękami na tył Żuka. I wtedy okazało się, że w Żuku zarwała się podłoga i koń jechał tylnymi kopytami po asfalcie, aż iskry szły....Nic mu się nie stało, poza tym, że trudno było go z tego Żuka wyciągnąć. 
Tę klacz, chłop przywiózł nam za tydzień osobiście. Długie lata spędziła w zaprzęgu reprezentacyjnym wojskowego klubu sportowego. 

ŻEBERKA Z KOTŁA

  • zamarynowane żeberka wieprzowe
  • cebula
  • obrane małe jabłka bez gniazd nasiennych, posypane majerankiem
  • papryka czerwona słodka, paski dość grube
  • czosnek 2 główki, ząbki w całości
  • marchew plastry
  • por, długie kawały, białe części
  • boczek wędzony tłusty
  • sól, pieprz
  • do zalania: bulion, musztarda, ketchup w proporcjach 10:1:1
Kociołek wykładamy folia aluminiową, matową stroną do środka, układamy boczek, cebulę, żeberka, jabłka,marchew, pora i paprykę, solimy lekko, doprawiamy pieprzem i od nowa, kolejna warstwa. Jabłka zawijałam też w paski żeberek, na sztorc.
Zalewamy bulionem z ketchupem i musztardą i szczelnie zamykamy. Gotujemy jedną godzinę na kilogram mięsa. 


Karpowicz przeszłość miał bujną. Dwa lata w zawiasach dostał za szmuglowanie koni przez granicę czechosłowacką. Ponoć robił to nie pierwszy raz.. a złapali go przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Tego samego dnia bowiem przedarło się przez ogrodzenie i wylazło w las całe stado bydła rasy polska czarno-biała z pobliskiego PGR-u. 
I traf chciał, że ekipa poszukiwawcza wlazła akurat na niego. 

Miał kiedyś również sprawę w sądzie o odmłodzenie i przefarbowanie konia. W latach siedemdziesiątych powstało w Europie zainteresowanie końmi tzw. kolorowymi. Srokacze, izabele, taranty, szczególnie te prawidłowe, stały się towarem na wagę złota. Tak więc, znalazł się na targu Niemiec, poszukiwacz kolorowego złota i traf chciał, że natknął się na Karpowicza. 
A Karpowicz dostrzegł w tym interes życia i podumawszy chwilę i pokręciwszy brodę, obiecał znaleźć ogiera taranta w ciągu tygodnia. Poszukiwania spełzły na niczym, ponieważ rynek był już kompletnie wyjałowiony, więc Karpowicz wziął się na sposób i własnego siwka małopolskiego pomalował na zadzie farbą do włosów osobistej swojej żony!!!
Bardzo ponoć artystycznie..
Utarnikował mu odrobinę ząbki i napasł owsem aby dopełnić wizerunku konia z wigorem. Kupiec przyjechał, zapłacił sowicie, odjechał...a po miesiącu przyszło wezwanie do sądu o wyłudzenie. Wspomnę jeszcze, że nie wszystkie konie były w głównej księdze hodowlanej i mnóstwo było bez papierów. 
I Karpowicz sprawę wygrał. Bez adwokata. W sądzie zajął bardzo jasne stanowisko, że on ma ogólnie taką fantazję, że swoje konie przemalowuje dość często. A ten malowany tarant, którego uparł się kupić kupiec zza granicy, tydzień wcześniej był w kratę a na wiosnę dość często bywa w kwiaty.
I ta historia jest autentyczna, jak sam Karpowicz. Na własne oczy widziałam postanowienie sądu z dnia 10 marca 1972 roku. 
Odnośnie dokumentów dla koni, to jeszcze na początku lat 90-tych, chodził po gospodarstwach i stajniach kierownik od Ksiąg Głównych i robił spisy do rodowodów. Większość tych rodowodów wyglądała tak:

CAYETANO, SP
P.S.O. KSIĄŻ

NN SP

Czyli ojcem był jeden z czołowych ogierów śląskich lub szlachetnej półkrwi ze Stada Ogierów w Książu, bo najbliżej. Ten, który akurat stał na stanówce. A mama była pochodzenia nijakiego...najczęściej blisko spokrewniona, ponieważ kryło się z reguły tam, gdzie klacz można było doprowadzić na piechotę czy za rowerem. A ogier zapewniał stanówkę przez kilka lat z rzędu. Każdy hodowca wie, co mam na myśli. Zresztą, nikt nie patrzył na walory użytkowe koni w tak małych gospodarstwach lub jeśli były z przeznaczeniem na ubój. Ślązaki i uszlachetnione ślązaki były długo modne i wyparły ze stanówek wielkopolaki z Sieradza. Ze względu na świetne wykorzystanie byle jakiej paszy, na małe wymagania środowiskowe i spokojny charakter.



PIECZONKA Z KOTŁA

  • bulion drobiowy
  • cebula talarki
  • łopatka wieprzowa pokrojona w grubą kostkę
  • suszone grzyby, kilkanaście kapeluszy
  • kasza gryczana prażona, podgotowana na pół twardo
  • słonina pokrojona w kostkę
  • boczek tłusty paski
  • natka pietruszki
  • sól, pieprz, majeranek, tymianek
Kociołek wykładamy folią, układamy boczek, cebulę, łopatkę, posoloną i przyprawioną oraz kaszę wymieszaną ze słoniną w proporcji 5:1. Do kaszy wciskamy gdzieniegdzie grzyby, posypujemy natką i układamy kolejne warstwy. Zalewamy lekko bulionem i szczelnie zakręcamy. Gotujemy około 1.5 godziny na kilogram mięsa w porządnym ogniu.
Foto pochodzi ze strony http://www.strzechapolska.pl. Mogę śmiało polecić tę firmę, są genialni!!!

 

 Z Karpowiczem i jego żoną  wiąże się jeszcze jedna anegdota. Otóż żona jego osobista, Barbara, miała zawsze bardzo bujną czuprynę. Gąszcz, puszcza, dżungla i lasy deszczowe w jednym. Ogromna, wełniasta kopa kudłów, podcinanych, jak podejrzewałam, własnoręcznie ale zdrowych i lśniących. Próbowałam wielokrotnie podpytać o sposoby na takie włosy ale furkała coś pod nosem i tajemnicy zdradzić nie chciała.
Dopiero po kilku miesiącach znajomości, podczas opijania urodzin któregoś ze źrebaków, Karpowiczowa po kilku głębszych zeznała, że ona od zawsze myła głowę tylko.....w płynie K.............

Jej mama też myła w nim głowę i siostra myła....Przypominam tylko, że płyn K to było chemiczne świństwo do płukania tkanin!!! Mimo, że szopy zazdrościłam, to się jakoś na eksperyment nie odważyłam.

 Z Karpowiczem i jego Panderozą wiąże się wiele opowieści i wiele lat mojego życia. Dziś będzie miał około 80-tki.
I jestem przekonana, że niewiele w jego życiu uległo zmianie. 
Mogę się założyć, że nadal siedzi w swojej śmierdzącej kanciapie nad chlewem w swoich wielgaśnych gumofilcach. Że popijając herbatę z niemytej szklanki i trzymając króciutkiego popularnego w żółtych palcach, staje się częścią wspomnień kolejnego koniarza...



 


wtorek, 14 lutego 2012

SZWECJA BEZ IKEI TO JESZCZE SZWECJA? JAK NAJBARDZIEJ!



I słowo się rzekło. Obiecałam koleżance Dance, że popisze trochę o jej rodzimym kraju, czyli o Szwecji. 
Jako, że moja noga nigdy na tamtym brzegu nie stanęła, lekko nie było. Pytałam, szukałam i naprawdę się zaciekawiłam. Gwoli wyjaśnień, Dana jest Polką, urodzona w Szwecji i od kilkunastu lat z powrotem w Polsce.
Niejedna godzinę spędziłyśmy we Wrocławiu z kamionkowym kubkiem Gloga, na opowieściach z jej dzieciństwa.

Z czy nam się kojarzy Szwecja? 99% ankietowanych walnie, że z przemysłem meblowym , czyli wspomnianą wcześniej Ikeą. Firmą, która zmieniła na stałe nasze peerelowskie wnętrza i nawet tym biedniejszym dała się napić kawy przy stoliku Lack. Ja nie zapomnę otwarcia Ikei na wrocławskich Bielanach. Pojechałam tam wraz z koleżanką autobusem i o mały włos bym tam została na amen. W promocji były plastykowe wiadra, zdaje się, ze po 2 złote. Kupiła je wtedy większość pasażerów darmowego autobusu i nie było gdzie postawić nóg. 

Po tym, jak Ikea otworzyła u nas swoje restauracje, przeciętnemu zjadaczowi chleba Szwecja kojarzyć się będzie z klopsikami, tanimi hot-dogami, grzanym winem i schabowym z frytkami. Bo to tam właśnie serwują, za małe pieniążki i nawet nie najgorsze.

Jako, ze Szwecja jest krajem o podłużnym obrysie i posiada kilka stref klimatycznych, tradycje kulinarne w tym kraju są równie zróżnicowane. Co cechuje tak naprawdę kuchnię szwedzką? Doskonałe sery, wędliny, dość niespotykane, z renifera i niedźwiedzia, raki, ziemniaki, śledzie i inne ryby w drugiej kolejności. 


W drugą środę sierpnia, na południu Szwecji otwiera się sezon rakowy Kräftpremiären. To szwedzkie święto Raka. Otwarcie sezonu połowów oraz świetna okazja do świętowania na skalę karnawału. 
Degustacja raków jest podstawą święta a tradycja ta ma korzenie dziewiętnastowieczne. Raki podawane są obowiązkowo z koprem oraz z dodatkiem szwedzkich serów i aquavitu- szwedzkiej wódki, której na stole zabraknąć nie może.Obrazek poniżej bardzo przypadł mi do gustu, może dlatego, że jako dziecko uwielbiałam Gang Olsena...



RAKI GOTOWANE
  • dwadzieścia raków
  • pęczek natki pietruszki
  • 2 pęczki koperku
  • gar wody
  • litr wina białego
  • pół łyżeczki kminku
Przygotowanie raków, to nie zajęcie dla mnie. Przepis ów pochodzi z książki kucharskiej z 1935 roku i niczego w nim nie pozmieniałam. Tak więc: w dziesięciolitrowym garze zagotowujemy 7 litrów wody i litr wina. Do wrzątku należy wrzucić podmrożone wcześniej, lekko śnięte raki, głową na dół i zakryć pokrywą. Po 10 minutach dosypujemy kminku, dodajemy pietruszkę i koper. 
Raki gotujemy około 20 minut aż pancerz zrobi się czerwony. I tyle. Podajemy z masłem koperkowym, szwedzkim chlebem...z czymkolwiek równie szlachetnym.


Każdy kraj ma swoje ulubione kulinarne smrodki. U nas są to kiszone kapuchy i ogóry, gdzie indziej jest durian. Szwedzi maja swojego kiszonego śledzia...Surströmming  przygotowuje się, odławiając śledzie przed tarłem i fermentując je w beczkach przez około 2 miesiące. Potem śledzie są puszkowane, ale fermentacja trwa nadal – dlatego puszka z kiszonymi śledziami może być prawdziwą bombą.
W momencie otwarcia, zalewa może wystrzelić niczym gejzer. Dlatego aby otworzyć puszkę najlepiej ubrać się od stóp do głów w folię i pod żadnym pozorem nie robić tego w domu. Zapach sfermentowanego śledzia bardzo trudno bowiem usunąć z ciała, ubrania i mieszkania. Smak jest ponoć niezwykle delikatny, ale że u mnie zmysł powonienia oraz wzrok gra wielką rolę w degustacji, nie sądzę, bym się na to odważyła.
Dana kiszone śledzie wysłała kilka lat temu teściowej na Wigilię. Święta te ponoć bardzo zapadły w pamięć całej rodzinie męża.
Puszki z kiszonymi śledziami są wypukłe i trzeba niezwykłej wprawy, żeby je właściwie otworzyć.Czyli: pod kątem 45 stopni, od siebie, pod wodą i na zewnątrz!!!


Dla zainteresowanych, stary filmik z cyklu bizarre food...

Nieodłącznym komponentem kiszonego śledzia jest tunnbröd, rodzaj cieniutkiego podpłomyka.


Jako dodatków używa się świeżo posiekanej cebulki oraz mandelpotatis, popularnego w Szwecji gatunku drobnych, owalnych ziemniaków o słodkawym smaku.


 W wielu regionach kraju daniu towarzyszy dojrzewający w specjalnych warunkach ser Västerbotten i inne lokalne dodatki.

Niektórzy Szwedzi spożywają danie w postaci krokieta, a podpłomyk służy jako opakowanie śledziowej kiszonej masy. Podczas gdy wielu, przy okazji tej fiesty raczy się zmrożoną aquavit, inni koneserzy zdecydowanie preferują mleko. Do śledzi. Szwedzi twierdzą, że można je popijać piwem ale to dla ludzi o mocnych żołądkach... Bez komentarza. Poniżej, szwedzkie kobiciny, przerzucające kiszone śledzie do puszek. Zdecydowanie przywykłe do pracy w warunkach ekstremalnych.



Z tradycyjnych potraw szwedzkich wyróżnia się jeszcze blodpudding. Jest to danie, błędnie tłumaczone na nasz język jako kaszanka. Nic bardziej mylnego. To smażona na patelni krew z dodatkiem żelatyny. Ulubione danie szwedzkich przedszkolaków, podawane im na śniadanie z dżemem. Smród potężny, smak nie do opisania.

TRADYCYJNA KANAPKA Z KISZONYM ŚLEDZIEM

  • 6 kromek pszennego tosta
  • puszka kiszonych śledzi
  • 2 ogórki konserwowe
  • kilka plastrów czerwonej cebuli
  • duży ugotowany ziemniak
  • 2 łyżki majonezu
  • sól, pieprz
Ziemniaka kroimy w kosteczkę. Rozkładamy kromki po trzy. Na dolną kładziemy kawałeczki ziemniaka i pół łyżki majonezu, śledzia i plaster cebuli, na środkową, również ziemniaka, majonez i ogórek. Solimy i doprawiamy pieprzem. Całość przykrywamy trzecia kromką, kroimy na dwa trójkąty i chłodzimy chwilę. 

Jako, ze w Szwecji, szczególnie na północy, owoców za wiele nie było, powstały potrawy o zaskakujących połączeniach smakowych. Dzikie poziomki, maliny i inne tego typu owoce, uzupełniały ubogą w witaminy dietę szwedów.

ŁOSOŚ Z POZIOMKAMI

  • 2 filety z łososia
  • 20 dag poziomek
  • sok z cytryny
  • szklanka gęstej, słodkiej śmietanki
  • pół szklanki startego ostrego, żółtego sera
  • łyżeczka mąki, sól, pieprz
  • kilka łyżek stopionego masła
Łososia skrapiamy sokiem z cytryny, nacieramy sola i pieprzem i zostawiamy na godzinę. nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. Naczynie żaroodporne smarujemy porządnie masłem. Śmietankę zagotowujemy, dodajemy mąkę i mieszamy na gładki krem, dodajemy poziomki. Filety układamy w naczyniu, zalewamy śmietanką z poziomkami, posypujemy serem i zapiekamy 20-25 min.

Łosoś jest w Szwecji rybą niezbyt kosztowna i bardzo popularną. Wstępnie przygotowany, w postaci roladek, gniazdek z nadzieniem czy do zapiekania, jest sprzedawany na każdym stoisku rybnym.



PIECZONA KIEŁBASA Z NIEDŹWIEDZIA Z CEBULĄ

  • kilogram kiełbasy z niedźwiedzia lub łosia
  • marynata: ziarna jałowca, tymianek, pięć rozgniecionych ząbków czosnku, pół szklanki oleju, kilka listków mięty, kilka ziarenek pieprzu
  • 2 łyżki cukru brązowego, sól, łyżka oliwy
  • duża, pokrojona w talarki cebula
  • kilka łyżek smalcu
Składniki na marynatę rozgniatamy w moździerzu, dodajemy oliwę i zalewamy na noc kiełbasę. 
Podgrzewamy oliwę, dodajemy cukier, szczyptę soli i wkładamy do zaprawy cebulę. nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. Dno naczynia smarujemy roztopionym smalcem dość grubo, wkładamy kiełbasę, na górę nakładamy karmelizowana cebulę i pieczemy całość około 30 minut. 


I na koniec kolejne, ostatnie na dzisiaj danie narodowe Szwecji, kluski Kroppkakor. To odpowiednik naszych klusek ziemniaczanych, lecz z nadzieniem z boczku, cebuli i bułki. 

KROPPKAKOR

  • kilogram ziemniaków
  • 1.5 szklanki mąki
  • 2 jaja
  • sól
  •  
  • 20 dag pokrojonego w kostkę boczku
  • 1 spora cebula, posiekana w kostkę
  • 2 łyżki smalcu
  • mała grahamka, niezbyt świeża

Ziemniaki gotujemy, przeciskamy przez praskę, dodajemy mąkę, jaja, łyżeczkę soli i zagniatamy ciasto. 
Boczek topimy na patelni, kiedy wytopi tłuszcz dodajemy cebulkę. na osobnej patelni rozgrzewamy smalec i dodajemy pokrojoną w drobna kosteczkę bułkę, rumieniąc ją na grzanki. Mieszamy z boczkiem.
Ciasto rolujemy w wałki grubości około 3 cm. Z wałków odrywamy około 5 cm kawałki, w dłoni robimy kulkę. W kulce dziurkę, w którą wkładamy masę boczkowo-bułkową.
Zagotowujemy kilka litrów wrzątku, osolonego łyżka soli, kluski wrzucamy partiami i gotujemy 5-7 minut po wypłynięciu. Podajemy z obowiązkowa konfiturą z borówek lub żurawiny, polane rozpuszczonym masełkiem.


Na samiutki koniec ser, który szwedzki nie jest, jest po sąsiedzku, norweski. Szwedzi się nim zachwycają, a i ja u Dany spróbowałam tego specyfiku. Jest to ser gudbrandsdalen, kozio-krowi ser serwatkowy. O smaku...coca coli-:))) Proces produkcji tego sera polega na podgrzewaniu mleka do tego stopnia, aż zawarty w nim cukier się skarmelizuje.  Smakuje przepysznie na białym pieczywie z dodatkiem szwedzkich borówek.


Mam nadzieję, że Danę usatysfakcjonowałam tym postem. Nie wstawiłam przepisu na Kotbullar co prawda, ani na marynowanego śledzia, ale obiecuję, że zrobię to przy następnej okazji. Sobie obiecuję, że się tam wybiorę. Latem oczywiście, jako zmarzluch potężny. Oszczędzę niedźwiedzie i łosie, jak również oszczędzę sobie święto śledzia ale serom szwedzkim nie popuszczę.